Szukaj na tym blogu

środa, 20 maja 2020

Cecily Wong – „Diamentowa Góra”

Opis:

EGZOTYCZNA I LIRYCZNA OPOWIEŚĆ, KTÓRA W ZASKAKUJĄCY SPOSÓB ODSŁANIA ARKANA OKRUTNEJ KLĄTWY I TAJEMNICY.

Na początku XX wieku zamożny klan Leongów opuszcza Chiny i wyrusza na Hawaje, zostawiając prężnie działające przedsiębiorstwo.

Udaje im się uniknąć oblężenia przez japońskie władze, ale starożytna klątwa nie wypuszcza ich ze swoich szponów, podążając z nimi przez ocean.

Legenda głosi, że każdy człowiek przypisany jest jednej osobie na świecie. Czerwona nić magicznie łączy dwie połówki, niewidzialnie zaciskając się na sercach. Jeżeli ktoś wybierze inaczej, marny jego los. Pomyłka w doborze partnera nazywana jest supłem.

Jednak rzeczywistość nie sprzyja miłości. Pochodząca z biednej rodziny Amy musi wyrzec się płomiennego uczucia na rzecz małżeństwa z Bohaiem Leongiem, które zapewni jej godny byt. Ślub pociąga za sobą serię niefortunnych zdarzeń – upiorne morderstwa i różne formy obłędu.

Dwie dekady później, młodziutka i ciężarna Theresa, córka Amy jest jedyną szansą na ocalenie honoru klanu Leongów. Wszystko komplikuje spóźniony o 20 lat list…

Na tle magicznej i nieodgadnionej, ale bynajmniej nie bajkowej scenerii rozgrywa się spektakl miłości, szokujących kłamstw, okrutnych strat, heroicznych czynów i ogromnej nadziei. Marionetkami są członkowie klanu Leongów, a za sznurki pociąga widmo okrutnego uroku rzuconego na rodzinę.

FENOMENALNA SAGA RODZINNA, KTÓRA PRZEDSTAWIA HAWAJSKIE KRAJOBRAZY ORAZ CAŁY WACHLARZ OSOBOWOŚCI.

http://www.wydawnictwokobiece.pl/produkt/diamentowa-gora-2/

Moja ocena: Bardzo dobra (****)

Do zakupu e-booka (po promocji) zdecydowanie przekonała mnie okładka. Choć książka pojawiła się na mojej liście do przeczytania już jakiś czas temu, w ramach zbierania tytułów egzotycznej, najczęściej azjatyckiej literatury. Kiedy niedawno robiłam „porządki” tej listy, znacznie ją uszczupliłam. Z tych pozycji, które pozostały, większość to reportaże, ale znalazło się też kilka powieści, w tym „Diamentowa góra”. Nie wiedziałam, o czym jest książka, ale miałam chęć poczytać coś innego niż ostatnio, więc zaryzykowałam.

Nasz kalendarz był bardziej zapełniony niż kiedykolwiek w Guandongu – mieszkańcy Hawajów spotykali się przy byle jakiej okazji, wydawali przyjęcia tylko dlatego, że był piątek, że księżyc był w pełni albo dlatego, że była ładna pogoda.

Po okładce założyłam, że to tylko jakaś lekka książka o miłości. I zaskoczyłam się bardzo pozytywnie, ponieważ w trakcie czytania okazało się, że przedstawiona historia płynnie łączy różne gatunki. Saga rodzinna? Powieść obyczajowa? Powieść historyczna? Książka Cecily Wong ma w sobie cechy każdej z nich, przez co staje się bogatsza w swojej treści. A każdy czytelnik może znaleźć coś dla siebie. Jest napisana bardzo przystępnie, choć uczucie lekkości bywa w tym przypadku złudne.

Dzień poświęcony jej ojcu nie będzie dalej tak przebiegał i to ona musi popchnąć go do przodu. Ten jeden raz nie pozwoli ojcu zagubić się w psychozach członków tej rodziny, w ich głosach zawsze głośniejszych niż jego, w ich cieniach zawsze większych i ważniejszych.

I choć jednym z głównych motywów tej historii jest miłość, w dodatku przedstawiona na bazie chińskiej legendy o czerwonej nici, de facto daleko jej od romantycznych wizji nastolatek. Ta czerwona nić, przeznaczenie łączące ze sobą dwie osoby mimo wszelkich przeciwności, okazuje się źródłem problemów. Zwłaszcza jeśli dorzucimy do tego akcent rodem z historii o Kopciuszku, gdzie nowe szanse zapewnia siła pieniądza. Autorka z jednej strony tworzy wręcz baśniową atmosferę, jeśli chodzi o sferę uczuciową, z drugiej odziera ją ze znaczenia, udowadnia, że często nic nie jest takie kryształowe, czyste i piękne, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka.

Mąż, który okłamał ją i zwiódł, który uciekł w śmierć, nie przejmując się czasem, przez jaki ona pozostanie jeszcze na tym świecie. Próbowałam nie myśleć o nim teraz, wiedząc, że to tylko pogorszy sprawę, wzbudzi we mnie gniew i wrogość. Ale nie mogłam przestać się zastanawiać, jak to jest kochać kogoś tak zawzięcie, że świat może pękać i walić się wokół ciebie, że wszystko, w co wierzyłaś, może okazać się kłamstwem, a ty mimo to nadal czekasz. Nadal czekasz, pełna nadziei, na kogoś, kto nigdy nie przyjdzie.

Mnie osobiście ujęła historyczna część tej powieści. Była ona co prawda tylko tłem dla rozgrywających się wydarzeń, ale doskonale komponowała się z konstrukcją fabuły i kreacją bohaterów. Poniekąd ukazywała, jak dość liczna grupa emigrantów z Azji pojawiła się na Hawajach, gdzie rozgrywa się akcja „Diamentowej góry”. Wyobrażałam sobie ten archipelag troszkę inaczej – przyznam dość stereotypowo i filmowo – jako rdzennych mieszkańców ubranych w spódniczki z trawy, staniki z kokosa, obwieszonych girlandami z hibiskusa, tańczących hula na czystych plażach otoczonych lazurową wodą. To lektura zmotywowała mnie do sprawdzenia, że według badań z 2008 r. populację Hawajów w 38,5% stanowią Azjaci. Dla porównania dodam rdzenni mieszkańcy to tylko 9%. Nic więc dziwnego, że kulturowo ten teren jest bardzo różnorodny. I pod względem wyglądu, jedzenia czy wierzeń.

Jak mogłam powierzyć takie słowa listowi? Jak mogłam wyjaśnić, że mój ojciec po raz pierwszy w życiu mnie o coś błagał – że po raz pierwszy w swoim życiu widziałam, jak płacze? A może jeszcze trudniejsze do wyjaśnienia, jeszcze bardziej zawiłe było to, że jego łzy w jakiś sposób na mnie wpłynęły. Poczułam na sobie ciężar całej swojej rodziny, widziałam wszystkie jedenaście biednych twarzy, które zastanawiały się: a gdyby to mnie przydarzyła się okazja uratowania rodziny, to czy tak łatwo bym ją odrzucił? Czy jedenaście żyć nie jest więcej warte niż jedno?

Jak już wcześniej wspomniałam powieść Wong to saga jednej rodziny, wokół której rozgrywają się wszystkie ważniejsze wydarzenia. Po przenosinach z Chin na Hawaje, dzięki swojej przedsiębiorczości i filantropii stali się nie tylko ważną częścią lokalnej społeczności, ale wręcz wyznacznikiem dobrobytu samym w sobie. Tego, co najbogatsze czy najlepsze. I jak w wielu tego typu historiach przeszłość miesza się z teraźniejszością, a pogrzebane w szafie trupy wychodzą na światło dzienne. Okazuje się, że wszyscy członkowie tej rodziny posiadają większe lub mniejsze tajemnice.

Moja mama słowami kreśliła swoje życie na nowo, manipulowała doświadczeniami, zmieniała motywacje. Teraz widzę, jak łatwo było jej żyć we własnej głowie. Nikt jej się tam nie czepiał, nikt nie mógł powiedzieć, że to nieprawda.

Polecam! Liczyłam na prostą i lekką historię, a otrzymałam całkiem interesującą lekturę. Zapewniła mi ona przyjemnie spędzony czas. Zmotywowała do pogłębienia tematu i poszukania dodatkowych informacji. No i tym samym trochę zniszczyła moje wyobrażenie na temat Hawajów. Nie żałuję. W ciemno zakładam, że skoro autorka sama stamtąd pochodzi, wie, o czym pisze.

niedziela, 17 maja 2020

Sally Rooney – „Normalni ludzie”


Opis:

Jedna z najgłośniejszych powieści 2018 roku!

Sally Rooney, nazywana Salingerem doby Instagrama, w Normalnych ludziach opowiada o trudnej miłości wplątanej w skomplikowane, zhierarchizowane relacje organizujące świat, w którym nastoletni bohaterowie muszą się odnaleźć. Rooney udowadnia, że o miłości nie napisano jeszcze ostatniego słowa.

Marianne i Connell żyją tuż obok siebie, choć pochodzą z dwóch różnych światów. Mieszkają w niewielkim mieście, jednym z tych, z których chce się jak najszybciej uciec. Chodzą do tej samej szkoły, ale na korytarzu mijają się bez słowa, unikają swoich spojrzeń, chociaż łączy ich więcej niż wspólne lekcje. Ukrywanie tej znajomości nie jest trudne, komplikacje zaczynają się wtedy, gdy między dwojgiem nastolatków budzi się uczucie.

Powieść Normalni ludzie nominowana była do Nagrody Bookera oraz otrzymała Costa Book Award w 2019 r. Ponadto stacja BBC ogłosiła, że historia Connella i Marianne zostanie przeniesiona na mały ekran, a adaptację wyreżyseruje Lenny Abrahamson.

https://www.gwfoksal.pl/normalni-ludzie-sally-rooney-sku8744b50edf22abb20af4.html

Moja ocena: Dobra (***)

Nie wiem, co sądzić o tej książce. Z jednej strony zdecydowanie mnie wciągnęła, z drugiej nie potrafię określić, czy bardziej mi się podobała, czy jednak nie. Przede wszystkim nie potrafiłam zżyć się z parą głównych bohaterów. Ich przeżycia i przemyślenia, zamiast mnie poruszyć, w wielu momentach wydawały mi się sztuczne i wymuszone. Książka porusza ważne tematy, dlatego tym bardziej ten fakt mnie irytował.

Marianne wiodła radykalnie wolne życie, dostrzegał to wyraźnie. Jego krępowały przeróżne obawy. Przejmował się tym, co o nim sądzą inni.

Sally Rooney próbuje odpowiedzieć na pytanie: Kim są normalni ludzie? Kogo można tak określić? W tym przypadku ci tytułowi „Normalni ludzie” to grupa osób wpisana w pewien schemat i hierarchię społeczną, której dane rzeczy ze względu na przynależność wypadają, inne zaś nie. To otoczenie decyduje, co jest dla nich właściwe, jak mają się zachowywać, jak prezentować, do czego dążyć. W skrócie – jak powinno wyglądać ich życie. Wszelkie odstępstwa od tej „normy” są zaburzeniem całego systemu, które należy piętnować.

Wszyscy za to muszą udawać, że nie zauważają, iż ich życie towarzyskie jest wyraźnie zhierarchizowane, niektórzy zajmują miejsca na samym szczycie, inni tłoczą się pośrodku, pozostali jeszcze niżej. Marianne czasem widzi się na dolnym szczeblu drabiny, czasem zaś całkowicie poza drabiną; nie podlega jej mechanizmom, jako że właściwie nie dba o sympatię innych ani w żaden sposób o nią nie zabiega. Z jej punktu widzenia nie jest oczywiste, jakie korzyści przynosi drabina tym, którzy znajdują się na samej górze.

Pod postacią Marianne i Connella autorka zderza ze sobą dwa bieguny. Dwójkę bohaterów, których z pozoru łączy jedynie zainteresowanie nauką i wysokie oceny w szkole. Nie wypada im się ze sobą zadawać, bo… ona jest outsiderką przekonaną o swojej inności, on zaś nieśmiałym przystojniakiem, którego wszyscy lubią i ten stan jest jedynym, jaki zna. Ich pozycje w szkole są z góry ustalone. Wszystko zmienia się, kiedy oboje wyjeżdżają z rodzinnego miasteczka i zaczynają studia.

Nieśmiałość Connella w rodzinnych stronach nigdy nie stanowiła większej przeszkody w jego życiu towarzyskim. Wszyscy bowiem wiedzieli, kim jest, nie musiał więc się nikomu przedstawiać ani próbować robić na nikim wrażenia. Jeśli już, jego osobowość wydawała mu się czymś zewnętrznym, była kształtowana bardziej przez opinie innych niż to, co sam indywidualnie robił lub wytwarzał. Teraz ma poczucie niewidzialności, nicości, braku reputacji mogącej mu kogokolwiek zjednać.

Rooney skupia się na oddaniu całego wachlarza emocji i uczuć, które budzą się w bohaterach. Ich postępowanie nie jest jednoznaczne. Często niedopowiedzenia i presja otoczenia sprawiają, że dana sytuacja wygląda diametralnie inaczej z perspektywy każdego z nich. Zwłaszcza, gdy w pewnym momencie ich role się odwracają – to Marianne bryluje w towarzystwie, a Connell musi się przystosować.

Gdy z nią rozmawia, ma poczucie całkowitej poufności. Mógłby jej powiedzieć o sobie wszystko, nawet najdziwniejsze rzeczy, a ona nigdy by ich nie powtórzyła, wie o tym. Przebywanie z nią na osobności jest jako opuszczenie pokoju z normalnym życiem i zamknięcie za sobą drzwi. Nie boi się jej, Marianne jest przy nim całkowicie wyluzowana, obawia się natomiast przebywania w jej towarzystwie ze względu na zastanawiający sposób, w jaki sam się przy niej zachowuje, ze względu na rzeczy, które mówi, a których normalnie nigdy by nie powiedział.

Polecam! „Normalni ludzie” ukazują drogę młodych ludzi w kierunku dorosłości, którzy z jednej strony chcą poznać siebie, z drugiej obawiają się odrzucenia przez grupę. Chęć przynależności w wielu momentach ich ogranicza, a czasem nawet wyzwala zachowania, które krzywdzą ich samych lub inne osoby. Książka jest interesująca i porusza wiele różnych tematów m. in. problem akceptacji, przemocy, używek. I choć Marianne i Connell są dla mnie zbyt przerysowani, doceniam całość tej historii. Zwłaszcza podkreślenie faktu, że wraz z upływem czasu, w dorosłym życiu, te szkolne problemy okazują się mało ważne.

poniedziałek, 11 maja 2020

Evžen Boček – „Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka”

Opis:

Ostatnia arystokratka, #4

Spokój na zamku zostaje zakłócony. Personel musi zmierzyć się z falą przestępstw przetaczających się przez Kostkę. Czy w obliczu tak dramatycznych wydarzeń można zachować dobry humor? Oczywiście! Nowi bohaterowie, nowe wątki i kolejna dawka doskonałej rozrywki. Evžen Boček mistrzowsko bawi się konwencją, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!

Moja ocena: Bardzo dobra (****)

Po kolejną część Arystokratki sięgnęłam z prostego powodu: żeby się odprężyć, mile spędzić czas i być może uśmiechnąć od ucha do ucha. Miałam jednak w pamięci, jak dłużyła mi się poprzednia książka. Bo o ile pierwszy tom mnie zauroczył i rozbawił do łez, tak z każdym kolejnym autor jakby tracił impet i pomysły na dalsze perypetie mieszkańców Kostki. Skądinąd przywara wielu serii, dlatego nie spodziewałam się wiele po tej lekturze.

I jeszcze jedna uwaga: nie rozumiem, skąd ten zwariowany kolekcjoner duchów wytrzasnął informację, że w trumnie Marii II jest jakaś czaszka. Przecież ta nieszczęśnica wyleciała w powietrze razem z częścią Kostki i jedyne, co z niej zostało, to obcas, którym dwa kilometry od wybuchu bawiły się wiewiórki. A zwiedzającym mówimy przecież wyraźnie, że do trumny włożono wówczas tylko kilka ubrań i perukę. Chyba będę musiała przyznać Józefowi rację, że ludzie ze zwiedzania nie zapamiętują nic, a większość nie pamięta nawet nazwy zamku.

O dziwo „Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Wciąż mamy naszych ulubionych bohaterów, ale ciężar powieści skupia się na „przestępstwach”, i wprowadzonych z tej okazji nowych postaciach. To powiew świeżego powietrza, który przydał się tej serii. Nie czułam, żeby autor się męczył i dopisywał coś na siłę. W tym przypadku pomysł obronił się sam.

Andżelika uklękła na przednim siedzeniu i zaczęła grzebać w narzędziach. Po kilku sekundach wrzasnęła, jakby rękę odgryzła jej murena. Tyle że z punktu widzenia Andżeliki sytuacja była jeszcze gorsza. Złamały się jej dwa tipsy. Kiedy poinformowała o tej tragedii Sonego, podstawiając mu oszpeconą dłoń pod twarz, otrzymała natychmiastową pierwszą pomoc w formie oświadczenia, że trzeba to będzie przykleić „super glu”. Andżelika wytrzeszczyła oczy jak pacjent, któremu lekarz właśnie powiedział, że zamierza zakleić mu pękniętą aortę taśmą izolacyjną.

Zdecydowanie polecam! Książka nie jest specjalnie długa, dlatego możemy zaaplikować sobie dawkę czeskiego humoru w pigułce. Znajomość poprzednich części jest zawsze mile widziana, ale wydaje mi się, że przedstawiony komizm sytuacji byłby zrozumiały dla każdego.

wtorek, 5 maja 2020

Trudi Canavan – „Klątwa Kreatorów” (Przedpremierowo)

 

Opis:


Prawo Milenium, #4


Trudi Canavan, autorka światowych bestsellerów, powraca z ostatnią częścią cyklu „Prawo Milenium”, będącego jej najbardziej przejmującą i ekscytującą przygodą.

Rielle jest teraz Kreatorem i przywraca światom magię. Straciła już rachubę światów, które polecono jej ocalić.

Tyen porzucił dawną tożsamość. Nie jest już szpiegiem, lecz szkoli nowych magów i stara się znaleźć sposób na zwalczenie problemu urządzeń bojowych rozprzestrzeniających się w kolejnych światach.

Kiedy jednak dawny wróg przynosi wieści o czymś znacznie gorszym niż martwe światy i groźni magowie – o zagrożeniu, jakiemu żaden ze światów nie musiał jeszcze stawić czoła – Rielle i Tyen muszą połączyć siły, jeżeli chcą mieć jakąkolwiek szansę na ocalenie ludzkości.

 

Moja ocena: Oby więcej takich (*****)


Trudi Canavan jest jedną z tych autorek, które dawno temu wkradły się do mojego czytelniczego życia. Przede wszystkim doceniam jej zdolność do swobodnego tworzenia historii i obracania się w ramach fantastyki, w której wydaje się, opowiedziano już wszystko. I choć w przypadku Canavan na wiele jestem w stanie przymknąć oko, mam także wobec jej twórczości o wiele wyższe oczekiwania. Kiedy więc zaproponowano mi przeczytanie i zrecenzowanie „Klątwy Kreatorów”, nie wahałam się zbyt długo. Wiedziałam, że prędzej czy później po nią sięgnę.
Dobrze, że odmówiłaś. Możliwe, że choć, jak twierdzisz, ma szlachetne intencje, rzeczywiście stałabyś się bronią w jego rękach. Nie możesz być kreatorem, jeżeli jednocześnie będziesz niszczyć światy.
Prawo Milenium jest serią, która próbuje oddać to, co w fantastyce wydaje się najlepsze: łączy fantasy i sci-fi w jedno. Zaciera między nimi granice. Choć może zagorzałym fanom jednego lub drugiego nurtu, ten pomysł nie przypadnie zbytnio do gustu, to połączenie dało Canavan o wiele więcej możliwości, niż kurczowe trzymanie się ram „kanonu”. W dodatku potrafiła to bardzo dobrze wykorzystać. Choć muszę przyznać, że z każdą kolejną książką w tym cyklu autorka wydawała się tracić impet. Jakby pomysł się wypalił. Przy niektórych fragmentach drugiej i trzeciej części naprawdę się męczyłam, byłam przytłoczona akcją lub postaciami, by potem zostać zaskoczona bardzo pozytywnie. Dlatego do kolejnego tomu podeszłam z pewną rezerwą, choć jak się okazało niepotrzebnie.
– Miłość nigdy nie jest grzechem, jeśli nikt z jej powodu nie cierpi – oświadczyła. – Może być potężna, dlatego potężni się jej obawiają. Może być wykorzystana do niewłaściwych celów, więc ostrożni jej nie cenią. Jest jednak drogocenna jak woda i równie łatwo zlekceważyć jej wartość.
„Klątwa Kreatorów” zaczyna się z wysokiego C. Autorka wykorzystuje wszystkie swoje atuty: łatwość w kreowaniu światów, tworzenie charyzmatycznych i nietuzinkowych bohaterów czy przystępny język. W tym tomie Prawa Milenium wyciąga dodatkowo asa z rękawa, jakim jest wspomniane przeze mnie połączenie fantasy i magii z sci-fi w postaci maszyn. Były w tej serii przez cały czas, niby nic się w tym przypadku nie zmieniło, do momentu aż Canavan nie postanowiła ich ze sobą zderzyć. Od pierwszych stron wiele się dzieje, a z rozwojem fabuły przedstawiona historia wydaje się cały czas przyspieszać i nie traci tempa nawet przy zwrotach akcji. Jednak wynik tego zderzenia poznacie przy czytaniu.
To ich dom – odparł Dahli. – Często bezpieczniej jest wrócić do domu i do znajomych niebezpieczeństw, niż jako obca osoba szukać pomocy w nieznanym kraju lub świecie. Być może nie wrócili tu z własnej woli.
Lubię książki, które pod płaszczykiem fantastyki, potrafią przemycić bardzo wiele motywów czy problemów natury etycznej i moralnej, które zmuszają bohaterów do podejmowania trudnych wyborów (a czytelnika do zgodzenia się z nimi lub nie). W takim przypadku „magia” to nie tylko jakieś zaklęcia w nieznanym języku. To moc, władza, niekiedy pieniądze, czasem miłość. A ludzie, w zależności od sytuacji, ich mniej lub bardziej pragną i pożądają. I wybierają różne drogi, żeby je osiągnąć. Posuwają się do czynów szlachetnych lub nikczemnych. Te postawy widzimy w pojedynczych postaciach lub całych grupach, często zakorzenionych głęboko w postaci uprzedzeń i stereotypów. Przez to wykreowane światy żyją własnym życiem, a my stajemy się ich gośćmi.
Odważny jest ten, kto postanawia coś zrobić, mimo że się boi, a nie kiedy się nie boi.
Zdecydowanie polecam! „Klątwa Kreatorów” wciągnęła mnie od pierwszej strony i trzymała w napięciu do ostatniej. Dostajemy tutaj wszystko, za co jako czytelnicy mogliśmy polubić Prawo Milenium. A może nawet więcej. I choć to dobry czas na zakończenie tej historii, trochę żal się rozstawać.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję

Wydawnictwu Galeria Książki

piątek, 1 maja 2020

Jakub Ćwiek – „Grimm City. Bestie”


Opis:

Grimm City, #2


Czasami jedynym wyjściem jest opowieść…

Nagła śmierć głowy jednej z rodzin mafijnych oznacza zerwanie paktu. Grimm City grozi wojna totalna. W obliczu tych wydarzeń i bodaj najważniejszego procesu sądowego w historii miasta nawet pojmanie krążącego po ulicach psychopaty zwanego Drwalem wydaje się kwestią drugorzędną. Pech chce, że to właśnie ta sprawa przypada inspektorowi Evansowi… i że przyjdzie mu ją dzielić z samozwańczym stróżem prawa z ubogich dzielnic po drugiej stronie mostu – Emethem Braddockiem, byłym bokserem, Bestią.

Druga wizyta w Grimm City to wciąż smoliście czarny kryminał, tym razem doprawiony elementami sądowego dramatu, gdzie zło osiada na człowieku wbrew jego woli, niczym tłuste krople deszczu. Nade wszystko jednak to opowieść o mieście innym niż wszystkie. A może takim samym?

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Po raz drugi odwiedziłam miasto Grimm, które zwykły człowiek dla własnego dobra powinien omijać szerokim łukiem. Tak jak w przypadku poprzedniego tomu, okładka mnie oczarowała, doskonale podkreślając posępną atmosferę. Klimatyczne rysunki dodały powieści charakteru. Syciły oczy i uzupełniły mroczne noir.
Tak, w mieście, w którym przestępcę w majestacie prawa żegna się jak króla, słowo „powołanie” mogło znaczyć wszystko. Nawet coś dobrego.
Chociaż przedstawiony świat namalowany jest w czerni i bieli, dominującym kolorem jest po prostu szary. Okazuje się bowiem, że w Grimm nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. W mieście opanowanym przez mafijne familie, które dla miasta robią tyle złego, co dobrego, przede wszystkim trochę inaczej postrzega się prawo. Sprawiedliwość zaś zależy od punktu widzenia. Czujemy się trochę jak na Dzikim Zachodzie, gdzie mamy szeryfa – figuranta, a wszelkie konflikty i tak rozwiązywane są za jego plecami podczas pojedynków na opuszczonych ulicach.
Wtedy pomyślała, że gdyby nie sny i przebudzenia, byłoby łatwiej. Bo najgorsze, gdy toniesz, są te krótkie momenty na nabranie oddechu. Małe strzępki nadziei.
Dzielił ich stół. A to, zważywszy na posturę byłego boksera, znaczyło, że w zasadzie nie dzieliło ich nic.
Czytaniu Bestii towarzyszy atmosfera oczekiwania. Wraz z bohaterami wyczuwamy tę kumulującą się ciszę przed burzą. Burzą, która tylko czeka, żeby zmieść to miasto na dobre. Mieszkańcy starają się nie wychylać, nie stawać na drodze szykującej się mafijnej wojnie. I choć z każdą kolejną stroną dowiadujemy się coraz więcej, część wątków się wyjaśnia, inne zostają w zawieszeniu, a zakończenie na niektóre nie daje klarownych odpowiedzi. Czyżby furtka dla kolejnego tomu?
– (…) Czy pani wierzy, że opowieść może coś zmienić?
– Pyta pan o opowieść czy o prawdę?
– O opowieść prawdziwą. (…)
– Nie ma czegoś takiego, panie Braddock – stwierdziła. Gdyby było, ludzie nie potrzebowaliby dziennikarzy, pisarzy, poetów, nade wszystko zaś nie potrzebowaliby religii. Nikt nie mówi prawdy, panie Braddock. Wszyscy snujemy opowieści. Prawda natomiast się dzieje.
Zdecydowanie polecam! Choć „Bestia” podobała mi się trochę mniej niż „Wilk”, i tak jest to całkiem dobry kawałek literatury. Przede wszystkim doceniam atmosferę, która przypomina to, co znamy z Gotham czy Sin City. I to samo w sobie jest dla mnie najlepszą rekomendacją.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...