Szukaj na tym blogu

niedziela, 22 grudnia 2019

Guzel Jachina - Zulejka otwiera oczy


Opis:


Powieść ta należy do tego rodzaju literatury, który, jak się zdawało, zniknął całkowicie wraz z rozpadem Związku Radzieckiego. Istniała wspaniała plejada pisarzy dwóch kultur, którzy należeli do jednego z narodów imperium, ale pisali w języku rosyjskim. Fazil Iskander, Jurij Rytcheu, Anatolij Kim, Ołżas Sulejmenow, Czingiz Ajtmatow… Tradycje owej szkoły to głęboka znajomość materiału narodowego, miłość do własnego narodu, pełen godności i szacunku stosunek do ludzi innych kultur, subtelne korzystanie z folkloru. Wydawało się, że ów kierunek nie będzie miał kontynuacji, że to zaginiony ląd. Zdarzyło się jednak coś rzadkiego i radosnego – pojawił się nowy prozaik, młoda 

Tatarka Guzel Jachina, która w sposób naturalny zajęła miejsce w szeregu tamtych mistrzów. Powieść Zulejka otwiera oczy to debiut wybitny. Posiada najważniejszą cechę prawdziwej literatury – trafia prosto do serca. Opowieść o losach głównej bohaterki, tatarskiej chłopki z czasów rozkułaczania, tchnie takimi autentyzmem, wiarygodnością i urokiem, jakie w ogromnym zalewie prozy ostatnich dziesięcioleci nie zdarzały się zbyt często.

Nieco filmowy styl narracji wzmacnia dramatyzm akcji i wyrazistość obrazów, a nalot publicystyczny nie tylko nie zakłóca toku opowieści, ale przeciwnie, okazuje się zaletą utworu. Autorka przywraca czytelnikowi literaturę precyzyjnej obserwacji, subtelnej psychologii i, co najistotniejsze, miłości, bez której nawet najbardziej utalentowani pisarze zamieniają się w chłodnych rejestratorów chorób naszych czasów. Utarte wyrażenie „literatura kobieca” zawiera w sobie – w dużym stopniu dzięki męskiej części krytyki – ton lekceważenia. Tymczasem kobiety dopiero w dwudziestym wieku wkroczyły do zawodów, które do tego czasu uważane były za męskie: lekarzy, nauczycieli, uczonych, pisarzy. Od kiedy istnieje ten gatunek, mężczyźni napisali złych powieści setki razy więcej niż kobiety, takie są fakty. Powieść Guzel Jachiny to bez wątpienia utwór kobiecy. 

O kobiecej sile i kobiecej słabości, o świętym macierzyństwie nie na tle angielskiego pokoju dziecinnego, ale na tle obozu pracy, piekielnego rezerwatu, wymyślonego przez jednego z największych złoczyńców ludzkości. Pozostaje zagadką, jak młodej pisarce udało się stworzyć tak przejmujący utwór, który opisuje miłość i czułość w piekle… To błyskotliwy start.   

https://www.noir.pl/ksiazka/717/Guzel-Jachina-Zulejka-otwiera-oczy

 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Zazwyczaj staram się nie szukać informacji o lekturze przed jej przeczytaniem, ale niekiedy zdarza się to zupełnie przypadkiem. Podobnie było w przypadku Zulejki. W jakimś miejscu trafiłam na określenie, że jest to literatura kobieca i już trochę z góry zaczęłam przewidywać, co może się wydarzyć, czytaj jaka miłość zostanie przedstawiona. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do historii miłosnych, zwłaszcza jeśli są one dobrze napisane, ale określenie literatura kobieca nie dość, że bywa często nadużywana, to kojarzy mi się raczej w kontekście pejoratywnym. Jak niekończące się serie harlequinów. Jakby w domyśle literatura ta ma być prosta, łatwa i przyjemna, zaspokajająca potrzeby mas. Często ten termin bywa dość krzywdzący.
- Wolność przypomina szczęście - mruczy pod nosem - jednym szkodzi, innym przynosi pożytek.
Przyznam się szczerze, w tym kontekście, Zulejka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Nie tylko swoją tematyką, która już sama w sobie jest dość ciężka, ale również skupieniem się na przedstawieniu ludzi w pewnym okresie. Przez to książka okazuje się jeszcze bogatsza. Ta z pozoru prosta, wymyślona historia, staje się próbą ukazania społeczeństwa w określonym miejscu i czasie. I przez pierwszą połowę książki debiutująca autorka radzi sobie całkiem nieźle.
Wszystko, czego kiedyś uczyła ją mama, i wszystko, co w prawie zapomnianym mężowskim domu uważane było za właściwe i konieczne, co stanowiło istotę, podstawę i treść życia Zulejki - rozsypywało się, rozpadało, załamywało. Reguły były naruszane, prawidła zamieniały się we własne przeciwieństwa. W to miejsce powstawały nowe reguły, odsłaniały się nowe prawidła. Mimo to pod jej stopami nie otwierała się otchłań, karząca błyskawica nie spadała z niebios, biesy matecznika nie chwytały jej w swoje lepkie pajęczyny. Także ludzie nie zauważali owych grzechów, nie widzieli ich, zbyt byli zajęci czym innym.
Niestety sił nie starcza jej do samego zakończenia. Z każdą kolejną stroną przedstawiona historia i zawarci w niej bohaterowie stają się jednostajni, wręcz bezbarwni. Coraz mocniej odczuwamy skupienie się na relacji dwojga głównych postaci, dla których reszta staje się tylko tłem. Dość otwarte zakończenie, w mojej ocenie ratuje tę "gorszą część książki". Każdy może dopowiedzieć je sobie według własnego uznania.

Polecam! Zulejkę czytało mi się szybko, wbrew pozorom przyjemnie, a historyczne aspekty i oddanie klimatu wzbogacały fabułę. W pewnym momencie nazwałabym ten debiut nawet ambitnym, mimo wszystko do wielkiej rosyjskiej literatury sporo mu jednak brakuje.

poniedziałek, 25 listopada 2019

Paul Tremblay – „Głowa pełna duchów

 

Opis:


Mrożący krew w żyłach thriller, który w genialny sposób łączy ze sobą rodzinną tragedię, psychologiczny suspens i odrobinę nowoczesnego horroru, przywodząc na myśl takie powieści jak Dom z liści Marka Z. Danielewskiego, Wpuść mnie Johna Ajvide Lindqvista czy Nawiedzony Shirley Jackson.

Spokojne dotąd życie Barretów, zwyczajnej rodziny mieszkającej na przedmieściach w Nowej Anglii, zostaje brutalnie zakłócone, gdy czternastoletnia córka, Marjorie, zaczyna zdradzać pierwsze symptomy schizofrenii.

Ku rozpaczy jej rodziców, lekarze nie są w stanie zatrzymać Marjorie przed popadnięciem w obłęd. Widząc jak ich przytulny dom stopniowo staje się piekłem, w końcu proszą o pomoc miejscowego księdza. Ojciec Wanderly zaleca przeprowadzenie egzorcyzmu; jego zdaniem nastolatka została opętana przez demona. Nawiązują także kontakt z firmą produkcyjną pragnącą sfilmować losy Barrettów. Za namową Johna, ojca Marjorie, który rok temu stracił pracę i nie jest w stanie spłacić rachunków za leczenie córki, rodzina zgadza się na współpracę z ekipą telewizyjną i wkrótce jej członkowie stają się gwiazdami programu „Opętanie”, przebojowego reality show. Kiedy w końcu wydarzenia w domu Barrettów doprowadzają do nieuchronnej tragedii, zarówno sam program, jak i uchwycone kamerami szokujące sceny przeradzają się w miejską legendę.

Piętnaście lat później bestsellerowa pisarka przeprowadza wywiad z młodszą siostrą Marjorie, Merry. Opowiadając o wydarzeniach z okresu, gdy miała ledwie osiem lat, budzi do życia dawno pogrzebane sekrety i bolesne wspomnienia, niepodobne do tego, co telewidzowie ujrzeli na ekranach.
Wywołująca zawrót głowy opowieść dotyka problemów pamięci i rzeczywistości, nauki i religii, starając się dotrzeć do samej natury zła.

„Głowa pełna duchów” otrzymała nagrodę Brama Stokera dla najlepszego horroru roku.

 

Moja ocena: Oby więcej takich (*****)


„Głowa pełna duchów” to kolejna książka, po którą pewnie bym nie sięgnęła, gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki. Chociaż książka bardzo mi się podobała, długo nie mogłam zebrać się do napisania o niej choć kilku słów. A powód wydaje się całkiem prosty: tę książkę można odebrać na tak wiele sposobów, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
Po długich miesiącach, gdy wszystko kręciło się wokół Marjorie, cieszyłam się, że wreszcie w domu dzieje się coś, co ma związek ze mną. Marjorie wysysała z rodziców wszystkie oszczędności, a ja czułam się niekiedy, jakbym zgubiła się gdzieś, niczym zdjęcie, które odkleiło się z rodzinnego albumu.
Książka Tremblay'a napisana jest bardzo przystępnie i wbrew pozorom, potrafi się ją czytać bardzo szybko. Historia wiruje wokół ograniczonego grona bohaterów i rozgrywa się głównie w domu Barretów, mimo to główne postacie obrazują całkiem różne postawy i podejścia. Z każdą kolejną stroną czytelnik zostaje wciągnięty w fabułę, ale również zmuszony do przemyśleń. W pewnym momencie zaczyna się nawet zastanawiać, co jest prawdą, a co fałszem, i w którym momencie autor nas oszukuje. Ta niejednoznaczność jest atutem tej powieści.

Zdecydowanie polecam! „Głowa pełna duchów” jest pełna popkulturowych smaczków, które fani horrorów z pewnością dostrzegą.

środa, 25 września 2019

Mo Yan – „Obfite piersi, pełne biodra”

Opis:


Obfitymi piersiami i pełnymi biodrami natura obdarza kobiety z rodziny Shangguan, mieszkającej w małej chińskiej wiosce, w prowincji Shandong. Od obfitych piersi i matczynego mleka uzależniony jest narrator powieści, długo wyczekiwany syn, brat ośmiu starszych sióstr. Losy rodziny ukazane są na tle wydarzeń historycznych, począwszy od Powstania Bokserów w 1900 roku, poprzez upadek dynastii Qing, inwazję japońską, walki Kuomintangu z komunistami, „rewolucję kulturalną", aż do reform gospodarczych. Na prowincji życie toczy się jednak obok wielkich przemian, rządzą tam najprostsze instynkty, a podstawową wartością jest przetrwanie.

W powieści Obfite piersi, pełne biodra wszystko jest trochę oderwane od rzeczywistości, pełne makabrycznych zdarzeń i wynaturzonych postaci, ocierające się o magię - a jednocześnie opisane prostym, niezwykle obrazowym językiem, przesycone ironią i czarnym humorem. Zręczność stylistyczna i wybujała fantazja Mo Yana powodują, że lektura wciąga na długo - jest to jedna z tych książek, które czyta się zachłannie, mimo że ogłuszają, wyprowadzają z równowagi.

https://www.gwfoksal.pl/obfite-piersi-pelne-biodra-mo-yan-sku7691201e3788b160d51f.html

 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Mo Yan jest jednym ze znanych mi noblistów. Wszystko za sprawą mocnego postanowienia, że będę nadrabiać nie tylko niekończącą się listę książek do przeczytania, ale także sięgać po te lektury, które zdobyły nagrody. A Nobel to jest jednak coś. W ten sposób sięgnęłam po „Krainę wódki”, po której rzeczywiście czułam się jak po wypiciu mocnego alkoholu. Moje przemyślenia możecie przeczytać >>>tutaj<<<.
Sprawa Ma Tonga niczym trzęsienie ziemi wstrząsnęła posadami Plutonu Wysadzania Mostów. Runęło nasze sztuczne poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu. Strzał, który zabił Ma Tonga, powiedział nam, że w burzliwych czasach życie ludzkie jest warte tyle co życie mrówki.
Gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki pewnie nie sięgnęłabym prędko po „Obfite piersi, pełne biodra”, które kupiłam podczas promocji w sklepie z owadem i które tylko kurzyły się na półce. Po pierwsze to spora cegła. Po drugie zdawałam sobie sprawę, że jeśli książka jest choć trochę podobna do Krainy wódki, to nie będzie to łatwa przeprawa. Po trzecie literatura azjatycka ma w sobie pewną specyfikę, do której trzeba się przyzwyczaić. Czasem wręcz trzeba mieć do niej odpowiedni humor.
Kule nie mają oczu, pociski artyleryjskie nie znają dobrych manier, żołnierze zaś przypominają tygrysy, co właśnie zeszły z gór i nie zadowalają się pokarmem roślinnym.
Mo Yan tworzy realizm magiczny, w którym historia ściśle splata się z wierzeniami i zabobonami. Autor porywa czytelnika do zmieniających się Chin w wieku XX. „Obfite piersi, pełne biodra” to opowieść o silnych kobietach w patriarchalnym społeczeństwie. Ich zmagania z kolejnymi kłopotami, ustrojami, wojnami, głodem itp. stają się pretekstem do ukazania przeszłości tego kraju, która często nie była chwalebna.
– Owszem zmieniłam się – potwierdziła matka – i jednocześnie wcale się nie zmieniłam. Przez ostatnich kilkanaście lat Shangguanowie rodzili się i umierali niczym szczypiorek – na miejsce ściętych źdźbeł wyrastały nowe. Tam gdzie jest życie, musi być i śmierć. Umierać jest łatwo, to życie jest naprawdę trudne. Im dłużej żyjesz, tym bardziej chcesz żyć. Im bardziej boisz się śmierci, tym zacieklej walczysz o życie. Chcę dożyć tego dnia, kiecy moje dzieci i wnuki wreszcie wypłyną na powierzchnię. Macie sprawić, że będę z was dumna.
Zdecydowanie polecam! I chociaż Mo Yan żyje w Chinach, odnoszę wrażenie, że w swoich książkach często wbija szpile, gdzie się tylko da. Realizm magiczny jest do tego całkiem niezłą przykrywką, w końcu zawsze można stwierdzić, że opisane wydarzenia to tylko fikcja literacka.

czwartek, 15 sierpnia 2019

Stephen King – „Outsider”

 

Opis:


Bestialska zbrodnia. Śledztwo pełne znaków zapytania. Stephen King, znajdujący się w szczególnie owocnym okresie twórczości, przedstawia jedną ze swoich najbardziej niepokojących i wciągających opowieści.


W parku miejskim znalezione zostaje zmasakrowane ciało jedenastoletniego chłopca. Naoczni świadkowie i odciski palców nie pozostawiają wątpliwości: sprawcą zbrodni jest jeden z najbardziej lubianych obywateli Flint City. To Terry Maitland, trener drużyn młodzieżowych, nauczyciel angielskiego, mąż i ojciec dwóch córek. Detektyw Ralph Anderson, którego syna Maitland kiedyś trenował, nakazuje przeprowadzić natychmiastowe aresztowanie w świetle jupiterów. Maitland ma wprawdzie alibi, ale Anderson i prokurator okręgowy wkrótce zdobywają kolejny niezbity dowód: ślady DNA. Sprawa wydaje się oczywista.

Kiedy w toku śledztwa zaczynają wychodzić na jaw przerażające szczegóły, porywająca opowieść Kinga wchodzi na wyższe obroty, napięcie narasta, aż staje się niemal nie do zniesienia. Terry Maitland na pozór jest miłym człowiekiem, ale czy ma drugie oblicze? Odpowiedź szokuje – tak jak szokować potrafi tylko Stephen King.



Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Lubię twórczość Stephena Kinga. I mimo że często psioczę i narzekam na pewne elementy jego powieści, jest to jeden z niewielu autorów, do których tak często wracam. Jego książki od zawsze kojarzą mi się z dobrą rozrywką, gęsią skórką i/lub ciarkami na plecach. Bo Kinga czyta się dla tajemnic. Dla mrocznych zagadek. I ożywających koszmarów.
Tragedia, jak odra, świnka czy różyczka, jest zaraźliwa. Tym, co ją odróżnia od tych chorób, jest brak szczepionki.
Dlatego Outsider wydaje się na początku wręcz spokojny. Akcja rozwija się powoli, a czytelnik buduje sobie fabułę z fragmentów układanki. W tym przypadku nie jest to trudne. King umyślnie podaje nam wszystko na tacy. I właśnie dlatego czułam, że jest coś nie tak. Że wszystko zbyt idealnie się układa i prędzej czy później zostaniemy oszukani.
Niesamowite, jak łatwo, będąc w trzewiach ziemi, uwierzyć w coś, co przedtem wydawało się nie tylko niemożliwe, ale wręcz śmiechu warte.
Zdecydowanie polecam! Fabuła wbiła mnie w fotel. Przy okazji „Outsidera” Stephen King eksponuje różne ludzkie wady, a jego bohaterowie mają wiele z nas samych. Dlatego z jednej strony jest ciekawie, z drugiej zmusza do przemyśleń.

niedziela, 28 lipca 2019

Marissa Meyer – „Scarlet”


Opis:

Saga Księżycowa, #2


Baśniowo-futurystyczna opowieść, w której Czerwony Kapturek spotyka Kopciuszka.

Cinder – bohaterka pierwszego tomu bestsellerowej Sagi Księżycowej powraca i kolejny raz wpada w wielkie kłopoty. Tymczasem po drugiej stronie świata znika babcia Scarlet Benoit. Szybko okazuje się, że Scarlet nie wie o niej wielu rzeczy. Nie wie także o śmiertelnym niebezpieczeństwie, w jakim przeżyła całe swoje życie. A kiedy spotyka Wilka, pięściarza, który może posiadać informacje o miejscu pobytu jej babci, wzbrania się przed zaufaniem mu. Coś ją do niego jednak przyciąga. A jego do niej.

Kiedy Scarlet i Wilk wyjaśniają jedną tajemnicę, natychmiast napotykają na następną, a to prowadzi ich do Cinder. Teraz razem muszą stale być o krok przed Levaną, mściwą królową Księżycowych.

Przygoda trwa w tej świeżej opowieści, łączącej elementy baśni o Kopciuszku i Czerwonym Kapturku.

https://papierowyksiezyc.pl/ksiegarnia/scarlet-saga-ksiezycowa-tom-2/

 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Często zaczynam się zastanawiać, jak długo książki podobne do "Scarlet" będą sprawiały mi przyjemność. Budziły tę dziecinną radość, pobudzały wyobraźnię i przenosiły z nostalgią w czasy dzieciństwa, gdy każda lektura otwierała drogę do nowego świata. Takie odczucia budzą we mnie szczególnie serie, które bazują lub odwołują się do tradycyjnych motywów i baśni.
Nie dziękuj mi za mówienie ci prawdy, kiedy kłamstwo byłoby dla ciebie zbawieniem.
W przypadku "Scarlet" Czerwony Kapturek spotyka Kopciuszka, i ja to kupuję, bo w sumie, dlaczego nie? Czy nigdy nie zdarzało Wam się zastanawiać, jak postacie z różnych książek mogłyby dobrze się dogadywać... lub wręcz przeciwnie? Co ciekawe forma takich crossoverów nie tylko mi nie przeszkadza, a wręcz w wielu przypadkach staje się atutem. Podtrzymuje pamięć o postaciach, które wydają się kultowe.
- No to jesteśmy martwi.
- Nie, teraz już wiem. To na pewno w tę stronę.
- Nie masz adresu?
- Kapitan zawsze zna położenie swojego statku. To coś jak psychiczna więź.
- Gdyby tylko był z nami jakiś kapitan...

Pierwsza część Sagi Księżycowej mnie zachwyciła, druga rozbudziła apetyt na więcej i nie pozostaje mi nic innego, jak sięgnąć po kolejną część. Polubiłam głównych bohaterów, a ich historie – chociaż bardzo unowocześnione – wciąż przypominają mi czasy dzieciństwa. I w sumie nie wiem, w jakim stopniu oceniam samą Scarlet, a w jakim tamten fajny, błogi czas.

Zdecydowanie polecam!

środa, 10 lipca 2019

Harlan Coben – „Krótka piłka”

Opis:

Myron Bolitar, #2

Mecz US Open zostaje przerwany przez odgłos strzału.

Ofiarą okazuje się zabita przed stadionem dwudziestoczteroletnia tenisistka, Valerie Simpson. Sześć lat wcześniej zapowiadała się na gwiazdę, jednak nieoczekiwane załamanie nerwowe położyło kres jej karierze. Valerie zamierzała jednak wrócić do sportu, a jako swojego agenta zaangażować właśnie Myrona Bolitara.

W przerwanym meczu brał udział klient Myrona, Duane Richwood, świetnie rokujący młody, ciemnoskóry debiutant. Chociaż kiedy padał strzał, cały stadion widział go walczącego na korcie, to właśnie Duane stał się podejrzanym numer 1.

Myron nie ma wyjścia – aby ocalić karierę i dobre imię swojego klienta, musi działać szybko. Razem ze zblazowanym przyjacielem, Winem, będzie musiał połączyć kawałki układanki, które pokierują ich do ekskluzywnego klubu, w którym pewnej letniej nocy popełnione zostało morderstwo…

Moja ocena: Bardzo dobra (****)

Świat wielkiego sportu jest idealnym miejscem do osadzenia fabuły kryminału. Mamy w nim wielkie pieniądze, sławę i zawiść. Wiele motywów i potencjalnych podejrzanych. Wystarczy dodać tylko coś zaskakującego, od siebie i już mamy przepis na ciekawą książkę. Mam wrażenie, że o dziwo, mało jest książek wykorzystujących ten temat (lub przynajmniej żadna nie wpadła dotąd w moje ręce).
Nie można zadowolić wszystkich, więc trzeba zadowolić siebie.
„Krótka piłka” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Szybko przeniosłam się do przedstawionego świata i wczułam w rolę obserwatora gwiazd tenisa, chociaż prawdę mówiąc, ten sport nigdy mnie specjalnie nie kręcił. W ramach powieści było to jednak coś nowego i intrygującego. Zwłaszcza gdy towarzyszymy bohaterom, którym daleko do ideału.
- Zawsze ten sam stary Myron, co? Nigdy się nie zmienisz. Dziwię się, że jeszcze nikt cię nie skasował.
- Nie tak łatwo mnie zabić.
- Może i nie.
- A ponadto jestem świetnym tancerzem. Nikt nie lubi zabijać świetnego tancerza. Tak niewielu nas pozostało.
Jak dla mnie postacie wykreowane przez Cobena, mają w sobie to „coś”. Albo się ich kocha, albo nienawidzi. Kibicuje im lub wręcz przeciwnie. Przez to fabuła wydała mi się bardziej wiarygodna. Myron jest niejednoznaczny, o cierpkim poczuciu humoru i kąśliwej ironii, z pewnym kompleksem „spaczonego” bohatera, który nie umie odpuścić i po trupach dochodzi do sprawiedliwości, chociaż wiąże się to ze skrzywdzeniem wszystkich wokół. Na DKK specjalnie wybraliśmy książkę o tematyce sportowej i tak padło po prostu na „Krótką piłkę”, ale żałuję, że nie znam oblicza Myrona z pierwszej części.

Książka mi się podobała, choć w wielu miejscach była na swój sposób przewidywalna i czuło się, że pewne elementy układanki zbyt gładko wskakują w swoje miejsca. Mimo to świetnie się bawiłam przy czytaniu, każda kolejna strona wciągała mnie coraz bardziej, a humor rozładowywał atmosferę.

Zdecydowanie polecam!

niedziela, 30 czerwca 2019

Kristin Hannah – „Wielka Samotność”


Opis:

Alaska, 1974.

Nieobliczalna. Bezlitosna. Dzika.

Dla rodziny w kryzysie jest to ostateczny test na przetrwanie.

Ernt Allbright, były jeniec wojenny, wraca do domu po wojnie w Wietnamie całkowicie. Kiedy traci kolejną pracę, podejmuje impulsywną decyzję: przeniosą się całą rodziną na północ, na Alaskę, gdzie będą żyli bez prądu i wody – w ostatniej dzikiej części Ameryki.

Dorastająca trzynastoletnia Leni, dziewczynka w trudnym wieku, uwikłana w burzliwy związek rodziców, ma nadzieję, że w nowej krainie czeka lepsza przyszłość dla rodziny. Jej matka, Cora, zrobi wszystko i pójdzie wszędzie dla mężczyzny, którego kocha, nawet jeśli oznacza to pójście w nieznane.

Na początku Alaska wydaje się być odpowiedzią na ich modlitwy. W dzikim, odległym zakątku kraju odnajdują się wśród niezależnej społeczności silnych mężczyzn i kobiet.

Ale wraz z nadejściem zimy i ciemnościami obejmującymi Alaskę, kruchy stan psychiczny Ernta pogarsza się. Wkrótce niebezpieczeństwa na zewnątrz bledną w porównaniu z zagrożeniami wewnątrz. W ich małej chacie, pokrytej śniegiem, przez osiemnaście godzin nocy, Leni i jej matka poznają straszliwą prawdę: są sami. Na zewnątrz nie ma nikogo, kto by mógł ich uratować.

W tym niezapomnianym portrecie ludzkiej słabości i odporności Kristin Hannah ujawnia niezłomny charakter współczesnego amerykańskiego pioniera i ducha ginącej Alaski - miejsca o niezrównanym pięknie i niebezpieczeństwie. „Wielka samotność” to odważna, piękna, pełna życia opowieść o miłości, stracie i walce o przetrwanie…

https://www.empik.com/wielka-samotnosc-hannah-kristin,p1193261797,ksiazka-p

 

Moja ocena: Dobra (***)


Przyznam się, że "Wielka samotność" to moje pierwsze spotkanie z Kristin Hannah. Nie czytałam "Słowika", choć okładka do niego nie raz rzuciła mi się w oczy. W dodatku starałam się nie nastawiać do książki. Podejść do niej na świeżo. Bez stereotypów. Chociaż tytuł sam w sobie wiele czytelnikowi sugeruje. Nie napawa optymizmem.
- Coro, Alaska przyciąga dwa typu ludzi. Takich, którzy za czymś gonią, i takich, co przed czymś uciekają. Na tych drugich lepiej mieć oko. I nie tylko przed ludźmi trzeba się tu pilnować. Alaska potrafi w jednej chwili być uroczą Śpiącą Królewną, a w drugiej wredną suką z obrzynem. Mamy takie powiedzenie: tutaj można raz popełnić błąd, drugi ciebie zabije.
Przy upale lejącym się z nieba, literacka podróż w miejsce zimne i odludne, wydaje się dobrą opcją. W tym przypadku trafiamy na Alaskę. I wizyta ta wcale nie przypomina przyjemnej atmosfery, wyłaniającego się z mglistych wspomnień baru w "Przystanku Alaska". To opowieść o toksycznych relacjach, zmaganiu się z własnymi słabościami i o szukaniu samego siebie.
- Jak naprawdę wygląda? - spytała Matthew po lekcjach następnego dnia. Dzieci wokół nich zbierały rzeczy i szykowały się do wyjścia. - Co jak wygląda? - Zima.
Zastanawiał się chwilę.
- Jest piękna i straszna. Wtedy się dowiadujesz, czy Alaska jest dla ciebie. Większość przybyszów ucieka stąd jeszcze przed końcem zimy.
- Wielka samotność - wyszeptała. - Tak Robert Service nazywał Alaskę.
- Żebyś wiedziała - przytaknął z powagą.
Jestem w pewnej rozterce, bo sama nie wiem, co właściwie myśleć o Wielkiej Samotności i do kogo jest skierowana ta książka. Po spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki nawet odjęłam jej dwie gwiazdki na Goodreads. To nie tak, że mi się nie podobała, zwróciłam uwagę na rzeczy, których wcześniej nie zauważyłam. Poruszony temat był interesujący i ciekawie przedstawiony. Jednak z każdą kolejną stroną autorka coraz bardziej odchodziła od obranej drogi, dodając elementy pasujące do innych gatunków literackich. W tym przypadku niestety psuje to wykreowane wcześniej postacie, widać wyraźny dysonans między kolejnymi częściami. I w zależności od oczekiwań i preferencji czytelnika, książka może kogoś rozczarować. W dodatku porusza temat zespołu stresu pourazowego, co ma wpływ na odbiór książki. Nie jest to lekka i łatwa lektura.

Polecam, choć tylko od Was zależy, czy wybierzecie się w tę niebezpieczną podróż. Alaska u Kristin Hannah obiecuje wiele nadziei i rozczarowań. Ja zostałam zauroczona przez jej atmosferę i kryjącą się w niej dzikość. Sama wiem, że przez to przymykałam oczy na wiele innych rzeczy.

sobota, 8 czerwca 2019

Dot Hutchison – “Krwawe róże”



Opis:

Kolekcjoner, #2

Cztery miesiące po eksplozji w Ogrodzie, w którym przetrzymywano młode kobiety nazywane Motylami, agenci FBI Brandon Eddison, Victor Hanoverian i Mercedes Ramirez nadal próbują uporać się z konsekwencjami zdarzeń, pomagając ofiarom przystosować się do życia na zewnątrz.
Niestety wkrótce agenci odnajdują w którymś z kościołów na terenie kraju ciało młodej kobiety z poderżniętym gardłem, otoczone naręczem kwiatów.

Priya Sravasti, której siostra padła ofiarą seryjnego zabójcy, co kilka miesięcy zmienia wraz z matką miejsce zamieszkania, za każdym razem licząc na nowy początek. Kiedy jednak staje się celem szaleńca, śledztwo agentów nabiera nowego tempa. Mordercę będzie można schwytać tylko z pomocą dziewczyny.

By zamknąć tragiczny rozdział ze swojej przeszłości, Priya będzie musiała zaryzykować własnym życiem.

 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)

Landon zajmuje miejsce kilka stolików dalej ze sfatygowaną, pozbawioną okładki książką w miękkiej oprawie. Możliwe, że to ta sama, którą czytał miesiąc temu albo inna potraktowana w podobny sposób. Mam wrodzony brak zaufania wobec ludzi źle traktujących swoje książki.
Oj mało książek przeczytanych w tym roku, oj mało. Czy to już podpada pod ich złe traktowanie? :) Dlatego muszę raz na jakiś czas robić akcję nadrabianie. W przypadku „Krwawych róż” to podarunków świątecznych. Kiedy dostałam tę książkę, pierwsze co przykuło moją uwagę, to okładka, która jest utrzymana w stylu innych thrillerów/kryminałów, co w tym przypadku nie jest zarzutem.
– Siedzisz tutaj przy takiej pogodzie? – pyta mama z niedowierzaniem. – Przecież nawet nie lubisz się ubierać.
– Pidżama to też ubranie.
– Na wyjście z domu?
– Nie, ale tu nie chodzi o ubranie, tu chodzi o ludzi.
– Oj, moja mała antyspołeczna córeczko.
– Nie jestem antyspołeczna, jestem antygłupia.
– Jedno i to samo.
– Jak to możliwe, że pracujesz w zasobach ludzkich?
– Dobrze kłamię.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że „Krwawe róże” to druga część serii. Dowiedziałam się o tym, czytając książkę, bo dało się wyczuć, że Hutchison na każdym kroku odwołuje się do tomu pierwszego. Co ciekawe wcale nie przeszkadzało mi to w odbiorze. Te elementy układanki nie były tak dominujące, a róże w sumie pokierowano w trochę innym kierunku.
Szkolił mnie Victor Hanoverian. Byliśmy partnerami do czasu, aż dostałem własną ekipę, a on zaczął pracować z Eddisonem i Ramirez. Wiele razy widziałem, jak w niebezpiecznych sytuacjach musiał odpowiedzieć ogniem i nawet powieka mu nie drgnęła. Więc fakt, że codziennie przysyła mi e-maila z pytaniem, czy mamy jakieś nowe informacje, sprawia, że się martwię. Bo jeśli on jest podenerwowany, to ja już robię w gacie.
W przypadku tej książki z pewnością trzeba zwrócić uwagę na bardzo barwnych bohaterów, którzy dają się lubić (bądź nie). Taka ilość silnych postaci potrafi czasem przytłoczyć, ale jest przez to znacznie ciekawiej. Duży plus dałabym również za fabułę, bardzo przemyślaną i dopracowaną. W żadnym momencie nie poczułam, że coś się nie klei, a rozwiązania, mimo że nie są specjalnie odkrywcze, nie zostały potraktowane po macoszemu.
Eddison się próbuje jej uspokoić, nie powtarza, że już wszystko dobrze, nie mówi, że jest teraz bezpieczna. Nauczył się w życiu, że bezpieczeństwo to bardzo ulotna i relatywna rzecz.
Zdecydowanie polecam! Choć w moim przypadku nie jest to thriller, który wbiłby mnie w fotel i spowodował gęsią skórkę. Być może przeczytałam za dużo cięższych książek, żeby mnie przerazić. Zostałam jednak zaintrygowana.

niedziela, 26 maja 2019

Carlos Ruiz Zafón – „Więzień nieba”

Opis:

 

Cmentarz Zapomnianych Książek, #3


Rok 1957. Interesy rodzinnej księgarni Sempere i Synowie idą tak marnie jak nigdy dotąd. Daniel Sempere, bohater Cienia wiatru, wiedzie stateczny żywot jako mąż pięknej Bei i ojciec małego Juliana. Następny w kolejce do porzucenia stanu kawalerskiego jest przyjaciel Daniela, Fermín Romero de Torres, osobnik tyleż barwny, co zagadkowy: jego dawne losy wciąż pozostają owiane mgłą tajemnicy. Ni stąd, ni zowąd przeszłość Fermina puka do drzwi księgarni pod postacią pewnego odrażającego starucha. Daniel od dawna podejrzewał, że skoro przyjaciel nie chce mu opowiedzieć swej historii, to musi mieć ważny powód. Ale gdy Fermín wreszcie zdecyduje się wyjawić mroczne fakty, Daniel dowie się "rzeczy, o których Barcelona wolałaby zapomnieć".

Jednak niepogrzebane upiory przeszłości nie dadzą się tak łatwo wymazać z pamięci. Daniel coraz lepiej rozumie, że będzie musiał się z nimi zmierzyć. I choć zakończenie powieści wydaje się ze wszech miar pomyślne, to Ruiz Zafón mówi nam wprost, że "prawdziwa Historia jeszcze się nie skończyła. Dopiero się zaczęła".

https://muza.com.pl/proza-obca/2794-wiezien-nieba-br-9788328708891.html

Moja ocena: Bardzo dobra (*****)


Ostatnio mam jeden z tych okresów, kiedy czytam mało i powoli. Nie przeszkodziło mi to jednak po raz trzeci udać się na Cmentarz Zapomnianych Książek i jak zwykle dobrze się przy tym bawić. Historia Zafóna mnie zaintrygowała, zaciekawiła, ale przede wszystkim odprężyła. Pozwoliła mi na chwilę wyciszyć się i czytelniczo zresetować.
Wariatem jest ten, kto ma się za całkowicie normalnego, a za nienormalnych uważa całą resztę.
„Więzień nieba” kontynuuje historie bohaterów, poznanych w dwóch poprzednich częściach. Tym razem nacisk położony jest na tajemnicach Fermína Romero de Torres i jego przeszłości, która zaczyna go ścigać. Jak się jednak okazuje, nic nie dzieje się przypadkowo. Fermín musi zmierzyć się ze swoimi demonami, a my przy tej okazji dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o nim samym i innych bohaterach serii.

Wydaje mi się, że fanów twórczości tego autora nie trzeba zbytnio zachęcać do przeczytania. Wszystkim, którzy nie mieli jednak szansy poznać tego cyklu, zdecydowanie polecam! Książka jest napisana przystępnie, bardzo szybko można zżyć się z postaciami, a przede wszystkim z księgarnią Sempere.

środa, 15 maja 2019

Jason Aaron, R.M. Guera – „Skalp”



 Dla kogo?
– Dla fanów komiksów? TAK
– Dla dzieci? NIE

Hmm… W końcu się przełamałam do napisania kilku słów o przeczytanym komiksie, a właściwie serii, choć wcześniej wolałam tego nie robić. Dlaczego? Powody są całkiem proste. Po pierwsze nie jestem ani znawcą ani zagorzałą fanką historii przekazywanych w ten sposób. Mój kontakt z komiksami na przestrzeni lat był raczej sporadyczny i głównie wiązał się z mangą. Po drugie nie oceniam komiksów (o czym można się przekonać np. na moim koncie na Goodreads), poza stwierdzeniem, że w jednych obszarach mi się podobały, a w innych nie. Gwiazdki nie oddają tego do końca, więc ich nie stosuję.

Myślę, że komiksu nie da się oceniać w mniej lub bardziej jednoznaczny sposób jak książkę. I choć jako czytelnicy zwracamy wiele uwagi na różne obszary naszej lektury np. styl, atmosferę, kreację świata i bohaterów itp., nie musimy jednocześnie dzielić uwagi na to, co widzi oko. Bo w tym przypadku różnie bywa. Powieść obrazkowa podaje nam wszystko na tacy. Jednak nie raz zdarzyło mi się, że choć z komiksem było fabularnie wszystko w porządku, nie podobała mi się tzw. „kreska”. I często to ona właśnie decydowała, czy coś oceniłam pozytywnie lub negatywnie, a historia sama w sobie spadała na drugi plan. Jakby wcale nie o nią tutaj chodziło.

Kreska w przypadku „Skalpu” jest bardzo toporna. Nie cieszy oka, raczej ma nam przypominać, że obracamy się w nurcie noir. Jest mrocznie, dosadnie, krwawo i jak dla mnie zbyt pstrokato, przez co wzrok męczył mi się bardziej niż w przypadku innych komiksów. Zwłaszcza gdy chciałam skupić się na jakichś szczegółach.

Zastanawiałam się, czy w ogóle poruszać ten temat, ale seria wydała mi się na tyle interesująca, że warto poświęcić jej chwilę uwagi. Przede wszystkim to ten rodzaj komiksu, który podważa stwierdzenie, że powieści obrazkowe są tylko dla dzieci. Skalp zdecydowanie nie jest dla dzieci! Wydaje mi się, że jest w nim wszystko, czego młody czytelnik nie powinien oglądać czyli: zabijanie, przemoc i seks. A to i tak kropla w morzu.

Więc dlaczego warto przeczytać Skalp? Fabuła opowiada o losach Indian zamkniętych w rezerwatach w dzisiejszej Ameryce, odzieranych z dumy i własnej tożsamości za pomocą pieniędzy białego człowieka, upchniętych na skrawku ziemi, żeby jak najszybciej umarli. Dla większości z nich codziennością jest nędza i stanie za dnia w kolejkach po jedzenie w punktach wydawania żywności, a wieczorem i w nocy zapominanie o swoim losie za pomocą alkoholu i narkotyków. Niektórzy stają się „biznesmenami”, próbującymi grać o wielkie pieniądze – w sposób mniej lub bardziej niezgodny z prawem. Jedni oddani tradycji, inni „nowocześni”, ale wszyscy walczą o jedno… o przeżycie.

Mocną stroną tej historii są bohaterowie, którym towarzyszymy podczas codzienności w rezie. Stajemy się obserwatorami ich decyzji, a także konsekwencji, do których one prowadzą. Przypominam, że Skalp nie jest miłą historią, więc często są one bardzo złe, a co za tym idzie potrafią mieć tragiczny finał.

Gdybym nie musiała przeczytać serii na Dyskusyjny Klub Książki pewnie w ogóle nie wpadłaby w moje ręce, a szkoda. W tej z pozoru prostej historii o życiu w rezerwacie zawarto szereg różnych motywów, które tylko czekają na odkrycie i zmuszają do chwili zastanowienia. Polecam, ponieważ w Skalpie nic nie jest czarne albo białe, raczej czerwone… jak krew.

środa, 3 kwietnia 2019

Pyun Hye-Young - "Dół"


Opis:


Dół to historia Ogiego, który pewnego dnia budzi się w szpitalu i dowiaduje się, że miał wypadek samochodowy, w którym nie tylko stracił żonę, ale także uszkodził kręgosłup. Jego jedyną opiekunką jest opłakująca śmierć córki teściowa. Samotne dni w łóżku stają się okazją do rozpamiętywania przeszłości. Ogi wspomina żonę i jej obsesyjną pielęgnację ogrodu, który stanowił dla niej ucieczkę od problemów. Teraz ogrodem zajmuje się teściowa, ale zamiast o niego dbać, wyrywa wszystkie rośliny i kopie dół.  Co kryje się za tym działaniem?

Dół to opowieść o relacjach międzyludzkich w najtrudniejszych momentach życiowych. O brutalnej samotności i izolacji od świata zewnętrznego. Odsłania psychikę postaci, ujawniając realia i fakty z przeszłości. Najbardziej imponująca jest złożoność i moralna równość każdego z bohaterów: czytelnik nigdy nie jest pewien, komu ufać i kogo się bać.

http://kwiatyorientu.com/ksiazki/dol/

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Z każdą kolejną przeczytaną książką dochodzę do wniosku, że życie pisze najlepsze scenariusze i samo w sobie potrafi być jednocześnie słodko-gorzkie. A czasem nawet dość przerażające. Powieść koreańskiej autorki doskonale wpisuje się w ten ton, ponieważ "Dół" pokazuje, jak w jednej chwili człowiek może stracić wszystko. Nie jest to nowy motyw, z pewnością znalazłoby się wiele innych powieści na ten temat, bo jest dość uniwersalny i sam w sobie trochę oklepany. Jednak nawet kotleta trzeba umieć odgrzać.
Zdaniem Oghiego nie było lepszego określenia niż stwierdzenie "w sam raz do popełniania wszelkich błędów". Czterdziestka była wiekiem dojrzałości do grzechu z dwóch podstawowych powodów: albo miało się zbyt dużo, albo niewystarczająco. Innymi słowy czterdziestka oznaczała, że łatwo robić złe rzeczy, bo ma się władzę, z gniewu czy z poczucia zapomnienia.
Jeśli szukacie literatury z dynamiczną akcją, to "Dół" nie jest dla Was. Powieść rozgrywa się powoli, mocno skupiając się na przeżyciach Oghiego - głównego bohatera. Książka jest napisana bardzo przystępnie, ale potrzebowałam czasu, żeby się nią delektować, pomyśleć nad opisanymi wydarzeniami i szerzej: o życiu.

Ten thriller psychologiczny dopada czytelnika powoli, atakując z ukrycia, kiedy coraz bardziej zaczynamy odczuwać niepokój podczas z pozoru zwykłych momentów. Opisane wydarzenia są racjonalne i wiarygodne, ale przez cały czas nie opuszczało mnie uczucie, że coś jest jednak bardzo nie tak. I chociaż nie mogłam tego uczucia wytłumaczyć, narastało do ostatnich stron. Zakończenie nie jest jednoznaczne. W tym miejscu sami możemy sobie dopowiedzieć dalszą część tej historii.
Dokładnie zobaczył wyraz jej twarzy, gdy usłyszała lekarza mówiącego, że prognoza jest pomyślna. Nigdy wcześniej jej takiej nie widział. Była przerażona i zaniepokojona. Jakby pytała samą siebie, czy to naprawdę ona pomogła Oghiemu wyzdrowieć, czy zięć, który przeżył, podczas gdy jej córka zmarła, naprawdę powinien dalej żyć, czy rzeczywiście dzięki niej jego stan nadal będzie się poprawiał. Miał wrażenie, że ten wyraz jej twarzy będzie widział częściej. Obawę, że Oghi może wyzdrowieć. Nadzieję, że się tak nie stanie.
W mojej ocenie "Dół" podkreśla tajemniczość i niejednoznaczność, którą często spotykałam w literaturze azjatyckiej. I nieważne, czy przedstawiane wydarzenia są bliższe realiom czy przypominają świat rodem ze snu, dynamizm akcji i fajerwerki ustępują powolnemu budowaniu napięcia. Nacisk położony jest raczej na wewnętrzne przeżycia bohaterów niż efekty specjalne czy opisy otoczenia.

Zdecydowanie polecam!

niedziela, 24 marca 2019

Ken Kesey – „Lot nad kukułczym gniazdem”

Opis:


Lot nad kukułczym gniazdem, genialny debiut Kena Keseya, rozszedł się w samych tylko Stanach Zjednoczonych w nakładzie 10 milionów egzemplarzy.

Nakręcony na jego podstawie film Miloša Formana – z niezapomnianą kreacją aktorską Jacka Nicholsona – zdobył 5 Oscarów.

McMurphy, szuler, dziwkarz i zabijaka, udaje wariata, żeby wykpić się od odsiadywania wyroku. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym wydaje mu się dobrym żartem. Do chwili, gdy dowiaduje się, że nie odzyska wolności, dopóki nie uznają go za wyleczonego. Decyzja należy do Wielkiej Oddziałowej, z pozoru uosobienia słodyczy i dobroci, w rzeczywistości sadystki znęcającej się nad pacjentami.
McMurphy, który buntuje przeciwko niej chorych, nagle zdaje sobie sprawę, że jeśli się przed nią nie ukorzy, nie opuści szpitala. Czy da się pokonać bezdusznemu Kombinatowi?
https://www.wydawnictwoalbatros.com/ksiazki/lot-nad-kukulczym-gniazdem-2/

Moja ocena: Oby więcej takich (*****)


W marcu powracam z książką przeczytaną na Dyskusyjny Klub Książki. Tytuł oczywiście był mi znajomy, ale tak jak w wielu innych przypadkach, po ten klasyk nie miałam okazji wcześniej sięgnąć. Lot zaczęłam czytać znacznie wcześniej niż zaplanowane spotkanie DKK z obawy, że tematyka będzie przytłaczać. Nic bardziej mylnego. Kiedy przyzwyczaiłam się do specyficznego sposobu opisu i prowadzenia narracji, z każdą kolejną stroną czytało mi się coraz lepiej.
Nie daje zresztą personelowi poznać, że mu to cokolwiek przeszkadza – nic bowiem tak nie irytuje ludzi, którzy chcą ci obrzydzić życie, jak to, że zachowujesz się, jak gdybyś tego nie zauważał.
Nawet nie przeszkadzały mi te fragmenty, które suche i techniczne, niczym opis maszynerii, przybliżały czytelnikom proces leczenia według tzw. „Kombinatu”. W moim odczuciu tę budzącą strach instytucję możemy pojmować bardzo szeroko jako państwo i jego prawa, której elementem jest służba zdrowia. A także jako społeczeństwo, od którego mieszkańcy oddziału psychiatrycznego się izolują. I ten dobór słów nie jest tutaj przypadkowy, ponieważ większość pacjentów jest w zakładzie z własnej woli.
– Chcesz mi powiedzieć – mówi i nasłuchuje przez moment – że biorą tam faceta i puszczają mu prąd przez czaszkę?
– Trafnie ujęte.
– Po jakie licho?
– Dla jego dobra, oczywiście. To wszystko robi się dla dobra pacjentów. Przebywając wyłącznie na naszym oddziale, można odnieść wrażenie, że szpital to ogromny, precyzyjny mechanizm, który funkcjonowałby bez zarzutu, gdyby usunięto z niego pacjentów; prawda jednak wygląda inaczej. Elektrowstrząsy też nie są zamierzone jako środek represyjny – choć tak właśnie posługuje się nimi nasza oddziałowa – i zwykle personel nie stosuje ich z pobudek wyłącznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentów uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskała zmysły właśnie dzięki elektrowstrząsom; lobotomia też pomogła niejednemu. Kuracja wstrząsowa ma swoje zalety: jest tania, szybka i zupełnie bezbolesna. Wywołuje po prostu napad padaczkowy.
Bohaterów „Lotu nad kukułczym gniazdem” możemy podzielić na biernych, którzy dają się prowadzić silnemu przywództwu, i aktywnych – w tym przypadku na czoło wysuwają się Wielka Oddziałowa i McMurphy. Dwie silne osobowości, dwa przeciwieństwa, które nie mogą wzajemnie ze sobą koegzystować. Walka między nimi staje się bodźcem dla reszty pacjentów, udowadniając, że czasem warto wyjść ze swojej skorupy i strefy komfortu.

Zdecydowanie polecam!

środa, 27 lutego 2019

Joanna Bator – „Japoński wachlarz. Powroty”

Opis:


„Dziesięć lat temu trafiłam do kraju, o którym nigdy nie marzyłam i o którym nie wiedziałam wiele. Tamta podróż wydawała się być jednorazową przygodą, piękną, ale nieznaczącą, którą los ofiarował mi na życiowym rozdrożu w jednym z niewiarygodnych zbiegów szczęśliwych okoliczności. Wiem, że z różnych powodów podobna wyprawa już mi się nie przydarzy, dlatego wspominam ją z czułością i nostalgią. Jej zapisem jest „Japoński wachlarz", którego nową wersję oddaję czytelnikom do rąk. „Japoński wachlarz. Powroty", przewodnik osobisty i subiektywny, pozostaje tym, czym był od początku: kolekcją obrazków z podróży kreślonych wzorem zuihitsu, czyli „tak, jak pędzel prowadzi"." Joanna Bator (ze wstępu)

Joanna Bator uzupełniła książkę o nowe doświadczenia, w tym także o trzęsienie ziemi, jakie przeżyła w Tokio 11 marca tego roku, najpotężniejsze od czasu, gdy zaczęto je dokumentować.
 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


Na lutowy Dyskusyjny Klub Książki wybraliśmy bardziej egzotyczny kierunek naszej literackiej podróży, która zawiodła nas do Kraju Kwitnącej Wiśni, widzianego oczami Joanny Bator. Jak się okazało, była to podróż bardzo subiektywna, sentymentalna i naładowana dużym ładunkiem emocjonalnym, która dostarcza nam ciekawych informacji o Japonii.
W ręce ściskałam zupełnie nieprzydatny na początku atlas Tokio. Na moje oko każda strona wyglądała tak, jakby mapę europejskiego miasta ktoś pociął w niszczarce do dokumentów i posklejał na chybił trafił. 
Takie właśnie jest Tokio: jak Barbie i jak gejsza. Nie można jednak ufać swoim oczom, bo może się okazać, że piękność kusząca nasz wzrok to tak naprawdę mężczyzna w przebraniu kobiety. Albo kobieta udająca mężczyznę w przebraniu kobiety. Albo zupełnie na odwrót. 
Japończycy wolą naturę w jej przetworzonej i podporządkowanej człowiekowi formie i wtedy dopiero mogą ją ewentualnie „kochać”, co i tak znaczy coś innego w monsunowym kraju tak narażonym na naturalne katastrofy jak Japonia.
„Japoński wachlarz. Powroty” to ładnie zebrany i spleciony ze sobą zbiór wspomnień. Czuć w nim, że autorka z przyjemnością wraca myślami do swoich wyjazdów. W tym przypadku emocje nadają całej historii baśniowej otoczki. Autorka próbuje nie oceniać negatywnie żadnych doświadczeń, traktując je jako przygodę. I jednocześnie można wziąć to jako zaletę książki i jej wadę. Z jednej strony ta „bajkowość” zapewnia nam przyjemne doznania, kolejne części czyta się szybko, jest to idealna lektura na deszczowe popołudnie. Z drugiej można odczuć, że wszystko za ładnie się układa, że widzimy głównie pozytywne aspekty. Choć zdarzają się drobne i nieco kąśliwe szpileczki wbijane w mentalność i zachowanie Japończyków, autorka jest daleka od ich oceny.
W Japonii dorosłość utożsamiana jest ze społeczeństwem, społeczeństwo zaś przede wszystkim z opresją, koniecznością kompromisów i rezygnacją, a nie z emancypacją, sukcesem i władzą, charakterystycznymi dla modelu zachodniego. 
Na zawsze pozostać dzieckiem, schronić się w bezpiecznym zakątku matczynych ramion, nie ponosić odpowiedzialności, dać się kochać i za nic, za nic w świecie nie dorastać – to pragnienie, które jak twierdzą niektórzy badacze, nadaje kierunek współczesnej Japonii.
W moim odczuciu książka z pewnością ma walory dla kanapowego turysty tak egzotycznych krajów. Jest zbiorem licznych ciekawych informacji. Bator czasami nawet stara się może nie tyle walczyć, ile podważać romantyczne wyobrażenia mieszkańców „Zachodu” na temat Japonii. Jednak tak jak i w innych przypadkach, nic nie zastąpi bezpośredniego poznania. Bator kupiła mnie swoją bajkowością: przeżyciami i opowieściami swoimi i japońskich znajomych, tak jak wcześniej Karolina Bednarz swoją bezpośredniością i wyciąganiem „brudów” przy okazji „Kwiatów w pudełku”. Te dwa tak różne spojrzenia mimo wszystko udowadniają, że nic nie jest czarne albo białe. Lub różowe i słodkie – kawaii.

Reżyser filmu o gejszy Sayuri mówi, że jego ambicją było pokazanie „piękna, radości i smutku” świata gejsz, bo ludzie Zachodu nie wiedzą, „kim naprawdę są” te kobiety. Tymczasem również większość Japończyków nie potrafi powiedzieć, na ile obraz rzeczywistości pokazany w Wyznaniach gejszy jest wiarygodny. W postaci szarookiej gejszy Sayuri dostajemy bajkę opowiedzianą tak, jak robi to Hollywood, nigdy niestroniący od klisz, uproszczeń, egzotyzacji i erotyzacji w przedstawianiu innych kultur. Rzeczywiste dramaty kobiet, zamkniętych w fałszywym romantycznym wizerunku, pozostaną nieopowiedziane.

Amerykańska antropolożka Lisa Dalby porównywała gejszę do drzewka bonsai, ale metaforę tę można odnieść do japońskiej idei kobiecości w ogóle; tak jak gejsza „przycinana” i „naginana” była do ideału „kobiety rozrywkowej”, tak każdą inną osobę płci żeńskiej wychowywano na „kobietę domową”. Obie – choć w inny sposób – miały służyć mężczyźnie: pierwsza w domu, druga poza nim.

Zdecydowanie polecam!

środa, 20 lutego 2019

Trudi Canavan – „Obietnica Następcy”


Opis:

Prawo Milenium, #3


Trzeci tom serii fantasy „Prawo Milenium” autorki światowych bestsellerów Trudi Canavan.

Od konfrontacji buntowników z Raenem minęło pięć lat. W tym czasie Qall, chłopiec ocalony przez Rielle, bezpiecznie dorósł wśród Podróżników, a Tyen znalazł sobie nowy dom i ukrył się przed ludźmi, którzy okrzyknęli go zdrajcą i nazwali Szpiegiem.

Pięć lat chaosu, nad którym Baluka i Odnowiciele ledwie byli w stanie zapanować. Wszędzie toczą się wojny, niektóre światy zostały opanowane przez machiny wojenne, inne pozbawili mocy magowie pragnący nieśmiertelności.

W czasach gdy wojna zagraża z trudem wypracowanemu przez Rielle i Tyena pokojowi, a Qall wkracza w dorosłość, lojalność zostanie poddana próbie. Złożone obietnice mogą wszystko zmienić. Zależy od nich życie Qalla.

Dahli ma bowiem możliwość przywrócenia władzy Raenowi i nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

 

Moja ocena: Bardzo dobra (****)


W końcu wracam z kolejną recenzją! I to recenzją książki autorki, którą bardzo lubię. Muszę przyznać, że do Trudi Canavan zawsze odczuwam pewnego rodzaju sentyment i po jej kolejne wydawnictwa sięgam w ciemno. Przy okazji „Obietnicy Następcy” podjęłam się dodatkowo trudnej misji dokończenia serii rozpoczętej jakiś czas temu. Jestem osobą, która czyta serie z przerwami (bo czytane tomy jeden po drugim potrafią mnie znudzić) i często okazuje się, że okresy między jedną a drugą książką rozrastają się do niebotycznych rozmiarów. W takim przypadku najczęściej zapominam, co działo się w poprzednich tomach, a że jestem osobą leniwą... No cóż, nie zaczynam czytania od początku, tylko liczę, że w miarę rozwoju opowieści wszystko sobie przypomnę. Taki mój czytelniczy grzech. ;)
– Może ludzie powinni przestać liczyć na to, że ktoś ich ocali (...). – Może powinni sami zająć się rozwiązywaniem własnych problemów.
Kiedy zaczęłam czytać Obietnicę, nie tylko szybko wciągnęłam się w przedstawianą historię, ale z każdą kolejną stroną przypominałam sobie coraz więcej. Autorka mimowolnie przypomina ważniejsze wątki fabularne dwóch poprzednich tomów, co tylko działało na moją korzyść. Trzeba zaznaczyć, że cała seria jest bardzo spójna, ale i wielowątkowa. Na szczęście Canavan jest jedną z tych pisarek, które nie gubią się w swoich własnych opowieściach. I wie, które momenty najlepiej nam przypominać.
Wszyscy zmieniamy się w miarę upływu lat. Nieustannie ewoluujemy, stajemy się innymi ludźmi. Wierz mi, że zupełnie nie jestem podobny do człowieka, którym byłem w twoim wieku, i wcale nie przeszkadza mi to aż tak, jak mogłoby się wydawać. Możesz zmienić się w kogoś zupełnie innego, ale to nie znaczy, że na gorsze.
„Obietnica Następcy” kontynuuje dobrą passę serii. Znajduje się w niej wszystko, do czego autorka zdążyła nas już przyzwyczaić. W mojej ocenie główną zaletą tej książki, jak i całego cyklu, jest głębsza historia ukryta pod płaszczykiem fantazji i magii. To opowieść o ludzkich wyborach, moralności człowieka i świecie, który nie jest czarno-biały.
– Wszystko, co robimy, jest egoistyczne. (...) Kiedy decydujemy się kogoś ocalić, to dlatego że chcemy czuć się w porządku wobec samych siebie. Kiedy podejmujemy decyzję, kierując się względami moralnymi, to dlatego że przekonaliśmy samych siebie lub pozwoliliśmy, by ktoś nas przekonał, że nasza moralność jest lepsza od innych. Ale nasz egoizm to w pewnym sensie ochrona samego siebie.
Nie udałoby się osiągnąć takiego efektu, gdyby nie interesujący i wielowymiarowi bohaterowie. To właśnie ich oczami obserwujemy rozgrywające się wydarzenia. Towarzyszymy im w trudnych wyborach i oceniamy ich skutki. Większości postaci kibicowałam, inne próbowałam zrozumieć. W końcu wszyscy mieli swoją rolę do odegrania.
– Nie słyszałam o kimś, kto przeszedłby przez życie nie robiąc sobie wrogów. (...) Możesz najwyżej zadbać, by wrogom nie podobało się to, że jesteś dobrym człowiekiem.
Będę polecać Wam Trudi Canavan, ponieważ jestem stronnicza. Autorka już dawno temu kupiła mnie Trylogią Czarnego Maga i tak już zostało. Pisze powieści, które wpadają w mój gust i wyobrażenie o dobrej fantastyce, dlatego przymykam oko na niedociągnięcia, gdy się takie pojawiają. Częściej jednak zupełnie nie zwracam na nie uwagi, skupiając na rozgrywających wydarzeniach i przekładaniu kolejnych stron.

Ps. Pisząc tę recenzję, dowiedziałam się, że autorka przygotowuje kolejną część Prawa Milenium! Chociaż w tej chwili jestem na bieżąco. xD

środa, 23 stycznia 2019

Fuminori Nakamura – „Dziecko z ziemi”

 

Opis:


Mrocznie melancholijna opowieść Fuminori Nakamury – zwycięzcy nagrody im. Akutagawy – pogrąża nas w otchłani pełnej krętych ścieżek, niespokojnej psychiki młodego człowieka.

Cyniczny narrator bez imienia rzuca pracę sprzedawcy, by zostać taksówkarzem w Tokio. Pewnego dnia bez konkretnych przyczyn zaczyna walkę z grupą motocyklistów i zostaje mocno pobity.

Następnie dowiaduje się, że jego ojciec jeszcze żyje (on sam został porzucony przez rodziców) i zaczyna rozmyślać, jak wyglądałoby jego życie, gdyby dano mu szansę normalnie dorastać. Krok po kroku Nakamura zdradza coraz więcej szczegółów, sprawiając, że bohater, który na początku wydaje nam się dziwny, staje się nam coraz bliższy. Wartka akcja prowadzi do finału, w którym wyjaśnia się też znaczenie tytułu utworu – Dziecko z ziemi.

 

Moja ocena: Dobra (***)

Niedługo potem ich przemoc się zaostrzyła, ale wcale nie tak, że dołożyli starań i wymyślili dla mnie jakieś nowe metody. Po prostu używali więcej siły. On korzystał głównie z własnych rąk i nóg, ona czasami jeszcze z rury do odkurzacza i żelazka. Najbardziej ze wszystkiego nie mogłem wtedy znieść znudzenia na ich twarzach.
„Dziecko z ziemi” nie jest moją pierwszą azjatycką książką, ale z pewnością jedną z najcięższych. Choć ta cienka książka wydaje się niepozorna, mówi o problemach egzystencjalnych i przytłacza atmosferą. W dodatku ma w sobie coś, co zawsze kojarzy mi się z książkami z Dalekiego Wschodu – dość specyficzne podejście do życia. Trzeba również zwrócić uwagę na przedstawianie świata, które czasem bardziej przypomina sen (lub narkotyczną wizję) niż jawę – tutaj efekt ten powodują przeskoki między aktualnymi wydarzeniami i przeszłością.
Zrobiło się strasznie. Stanąłem w miejscu. Lęk wypełniał mnie, jakby zyskał wolną wolę. Może pragnąłem śmierci? Może mnie przyciągała i stąd te wszystkie dziwactwa, które ostatnio robiłem?
Powieść Nakamury porusza poważny temat wpływu przemocy na dorastanie dziecka. Autor za pomocą swojego głównego bohatera pokazuje, jakim człowiekiem może stać się ktoś skrzywdzony w dzieciństwie. Tym bardziej zmienia się jego postrzeganie, jeśli doznaje przemocy ze strony własnej rodziny, która jest dla większości symbolem bezpieczeństwa i miłości. Japoński pisarz przedstawia jeden z najgorszych scenariuszy, kiedy ból i cierpienie mogą określać „normalne” życie, a radość staje się czymś obcym i budzącym niechęć.
Kiedy człowiek chce użyć przemocy, wybiera słabszych od siebie. Wie, że ze słabszym może wygrać, dlatego. Ludzie to tchórze.
„Dziecko z ziemi” jest naprawdę interesującą lekturą, ale wydaje mi się, że ten typ literatury jednak nie jest dla każdego. Nie jest to optymistyczna, lekka powieść na poprawę humoru. Wręcz przeciwnie. Ukazuje te mroczne strony życia, których najczęściej staramy się unikać. Dlatego polecam ją wszystkim, którzy nie boją się trudnych tematów!

środa, 9 stycznia 2019

Annie Proulx – „Kroniki Portowe”


Opis:


Kroniki portowe to opowieść o człowieku, który na zapomnianej wyspie odnajduje swoją tożsamość i odzyskuje utracone w dzieciństwie poczucie własnej wartości. To także rozgrywająca się na surowych, mroźnych wybrzeżach Nowej Fundlandii historia o tym, że do odwrócenia kolei losu nie zawsze trzeba wielkich rewolucji, tylko wystarczy dać się ponieść sprzyjającym nurtom.


Moja ocena: Oby więcej takich (*****)


Pierwsza książka w nowym roku, choć czytana z myślą o kolejnym klubie książki. Dlatego „Kroniki portowe” zaczęłam czytać już pod koniec 2018. Po pierwsze miała na to wpływ „przewidywana” atmosfera powieści. Nowa Fundlandia to dla mnie synonim smaganej wiatrem wyspy, którą zamieszkują tylko najwytrwalsi. Jej mieszkańcy żyją w zupełnie inny sposób i czas mija im zdecydowanie wolniej. Dlatego często okazuje się, że powieści poświęcone tej tematyce są bardziej nostalgiczne, niespieszne i przejmujące. Po drugie brzydka pogoda za oknem pozwalała mi łatwiej wczuć się w ten klimat.
Nie widziała tych wód od czasów, kiedy była małą dziewczynką, lecz natychmiast powróciły wspomnienia: hipnotyczne wrzenie morza, zapach krwi, wiatru i soli, rybich głów, świerkowego dymu i potu, grzechotanie kamieni niesionych przez syczącą falę, nurzyki, smak rosołu, sypialnia tuż pod dachem.
„Kroniki portowe” już od pierwszych stron zaczęły przyciągać mnie w niemal enigmatyczny sposób. Autorka nie tylko oddała charakter Nowej Fundlandii, ale zrobiła to bardzo przystępnie. Z jednej strony zrobiło się nostalgicznie, z drugiej zaś napięcie rozładowywał specyficzny humor. Jest to słodko-gorzkie połączenie. Jednak w żadnym momencie nie poczułam, że Kroniki mnie przytłaczają, że z różnych powodów nie mogę czytać dalej. Wręcz przeciwnie, czułam, jak lektura bardzo mnie odpręża.
W łowieniu jest coś, czego nie da się opisać. Za każdym razem, kiedy wyciągasz sieci, jest tak, jakbyś otwierał prezent. Nigdy nie wiesz, co w niej znajdziesz, czy wzbogacisz się, czy pójdziesz z torbami, czy będziesz panem, czy dziadem.
Mocną stroną powieści z pewnością są bohaterowie. Główny bohater, Quoyle, z początku wydaje się nie pasować do społeczności, w której żyje. I jeśli dłużej się nad tym zastanowić, jest to postać bardzo uniwersalna, z którą każdy w pewnym momencie swojego życia mógł, może lub będzie mógł się utożsamić. Dopiero pewne zawirowania sprawiają, że wraca do ojczyzny swoich przodków. I wtedy dzieją się dwie rzeczy: nie dość, że pasuje tam jak ulał, jakby miał niektóre rzeczy we krwi, oraz zaczyna wreszcie poznawać smak życia. Choć główny nacisk kładzie się na Quoyle'a, to za każdą postacią kryje się jakaś historia.
Wypływa w morze, które pochłonęło jego ojca, dziadka, dwóch braci, najstarszego syna i prawie uśmierciło najmłodszego. Takie postępowanie przytępia ból, ponieważ dostrzegasz, że twoja sytuacja nie jest wyjątkowa, że inni cierpią tak samo jak ty. W tym starym powiedzeniu, że niedola lubi towarzystwo, jest trochę prawdy. Łatwiej jest umrzeć, widząc, że dookoła inni też umierają.
Zdecydowanie polecam! Kroniki portowe to kawał dobrze napisanej książki, którą można czytać dla rozluźnienia, żeby naładować się pozytywną energią. To historia, w której kibicuje się głównemu bohaterowi, życząc jak najlepszego zakończenia. A jakie ono jest? Trzeba przekonać się samemu!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...