"Miałam świadomość, że o tym, co ważne, mówi się szeptem, nie dyskutuje ani się tego nie rozgłasza. Mówią o tym nasze miny i gesty. Im coś jest prawdziwsze, tym trudniej ubrać to w słowa. W baśniach. Może. Ale to nasza jedyna możliwość."
Opis:
Pewnego
letniego popołudnia na początku lat 80. jedenastoletnia Mariana
dokonuje mrożącego krew w żyłach odkrycia. Na karuzeli, do jednego z
drewnianych koni, przywiązano jej ojca. Ktoś go śmiertelnie postrzelił, a
policja nie może znaleźć sprawcy okrutnego morderstwa.
Trzydzieści
lat później Mariana nadal mieszka w tym samym miejscu. Z wielką pasją i
oddaniem prowadzi rodzinny sklep z zabytkowymi lalkami. Spokojne i
przewidywalne życie kobiety przerywa nagłe pojawienie się Amerykanina
Amnona Goldsteina, który bardzo szybko zyskuje zaufanie mieszkańców
szwedzkiego miasteczka. Amnon ma w planach odrestaurować starą
piekarnię, ale także wyjaśnić pewien sekret z przeszłości.
Przybycie
do miasteczka nieznajomego otworzy całkiem nowy rozdział w życiu
Mariany, która będzie zmuszona skonfrontować się z nigdy niewyjaśnioną
tragedią. Obecność Goldsteina wywoła lawinę nieprzewidywalnych i
tajemniczych zdarzeń, a mieszkańcy miasteczka nagle odważą się robić
rzeczy, o których przedtem nawet nie śnili.
Moja ocena: Dobra (***)
+ atmosfera
+ styl
+ poruszony temat
– czasami przegadana
– mało spektakularne zakończenie
***
Marionetka?
Raczej wiadomo o co chodzi. Jak mówi ciocia Wikipedia to lalka
teatralna poruszana od góry za pomocą nitek lub drucików zawieszonych na
krzyżaku. Nic więc dziwnego, że idąc tym tropem można zacząć doszukiwać
się powiązania lalki z powiedzeniem „pociągać za sznurki”. Maria
Ernestam daje temu wyraz w jeszcze głębszym wymiarze, porównuje ona
człowieka do marionetki, ale jednocześnie uważa go za jej mistrza.
Pokazuje tym, że najpierw sami ciągniemy za własne sznurki, to nasze
wybory i decyzje są u podstaw takiego a nie innego zachowania czy stylu
bycia. Dopiero później możemy pozwolić, by ktoś inny zaczął nimi
manipulować.
"Wszyscy mamy swoje sposoby, by uciec od tego, co nas męczy. Pracujemy, mówimy, milczymy, dekorujemy, piszemy, czytamy, wypływamy w morze, występujemy na scenie, stoimy w miejscu albo pędzimy przed siebie – daleko do przodu. Z czasem znajdujemy najlepszy sposób na ucieczkę przed mrocznymi wilkami trwogi, wreszcie uczymy się w nimi żyć, a nawet miewamy wrażenie, że udało nam się je oswoić."
„Córki
Marionetek” to całkiem przyjemna lektura, choć trochę zabrakło mi w
niej porządnego dreszczyku, zwłaszcza przy zakończeniu, takiego mocnego
akcentu, wręcz przytupu. Wbrew pozorom to początek wciągnął mnie
najbardziej tym uczuciem, że coś się dzieje, ale zbytnio nie wiadomo o
co chodzi. Kto? Dlaczego? Nie było jednak odpowiedzi. Kolejne elementy
układanki nie trzymały się potocznej „kupy”, jak sobie z tym poradzić,
jak to ugryźć. Książka przesiąknięta jest psychologią, dlatego staje się
miejscami przegadana, a dreszczyk emocji gdzieś się zaciera. W
niektórych momentach nie czuć, że to thriller. To, co zabija nieco
akcję, buduje za to atmosferę. Tę zaś uważam za mocny atut. Szwedzkie
miasteczko, sklep z zabawkami i zabytkowa karuzela, gdzieś niedaleko
stadnina koni i cukiernia jednej z sióstr głównej bohaterki. Stara,
zniszczona piekarnia, którą wszyscy omijają szerokim łukiem. Działa to
na wyobraźnię. To ten typ miasteczka, w którym wszyscy się znają,
wszystko o sobie wiedzą i wieść gminna wydaje się przechodzić szybciej
niż sms. Ciekawy element dodający smaczku? Torty rozwodowe. Tak, dobrze
przeczytaliście. Dekoracja tych słodkości ukazuje panny młode, które
kopią, odpychają, celują z broni i w różny inny sposób znęcają się nad
panami młodymi. Co ciekawe nie doszukałam się tortu na którym te role
byłyby odwrócone.
"Znam taką parę, ona jest baleriną i pochodzi ze Szkocji (...). Jej mąż jest czarnym Amerykaninem. Muzykiem. Mieszkali najpierw w jej rodzinnej miejscowości, tam była "white trash". Dziewczyną bez porządnego zawodu, z biednej rodziny. Jej mąż miał za to wysoką pozycję. Ludzie uważali, że wyszła za mąż, żeby poprawić swój status. Potem przeprowadzili się do Stanów i tam role się odwróciły. Ona była baleriną z Wielkiej Brytanii, uważano, że ma klasę, a on był tylko kolejnym muzykiem jazzowym, "black american", wśród tysięcy innych.
– Każdy jest inny, w zależności od tego, gdzie się znajduje. Ale niektórzy są inni na całym świecie. Czy to o to chodzi?"
Kreacja
bohaterów jest dopracowana, oczywiście moglibyśmy coś tu i ówdzie
zarzucić, ale generalnie mnie nie raziła. Skoro w książce skupiono się
na aspektach psychologicznych wiadomo, że niektóre rzeczy trzeba
powyolbrzymiać i pogmatwać. Najbardziej charakterystyczną wśród postaci
drugoplanowych była dla mnie Lisbeth, która z czasem zaczęła nosić skóry
i jeździć motorem. ^^ Przed oczami stanęła mi, wypisz wymaluj, Lisbeth
Salander z Millennium Larssona.
"– Widzę, co napisali – powiedziała po chwili. – Może tego nie widać, jak się nie wie. Ale ja wiem. Mama też starała się zetrzeć takie wstydliwe plamy. Później zrozumiała, że to bez sensu, i zostawiła wszystko. Wiedziała, że inaczej ją wygonią. Nie dlatego, że coś zrobiła, ale dlatego, że była tym, kim była. I nigdy nie byłaby nikim innym. Przenigdy."
Jednym
z ważniejszych motywów poruszonych w „Córkach Marionetek” jest relacja
swój-obcy pokazana na przestrzeni wielu lat. Do tego celu autorka
ukazuje świat wędrownych artystów, którzy niosąc piękno czy rozrywkę
byli jednocześnie uważani za gorszych od innych, posądzani o wszelkie
zło tylko przez to, kim byli. Za to, że byli inni. Że żyli inaczej niż
wszyscy. Maria Ernestam pokazuje, że nie zmieniło się to tak bardzo.
Książkowe marionetki udowodniły, że nadal za ich/nasze sznurki często
pociągają uprzedzenia.
Warto spróbować!
Jak widzę książka nie jest zła, ale brakuje jej odpowiedniego dopracowania. Nie wiem czy się skusze, bo nie bardzo powieść pasuje do mnie.
OdpowiedzUsuńOpinie są różne. Nic na siłę. :)
Usuń